Tu pokaz nowinek, tam „haul” z drogerii, „co kupiłam” gdzieś tam, zakupy zrobione online… W naszym światku urodowym takie nagłówki to chleb powszedni. Ba! Wiele osób prowadzi specjalne cykle typu „nowości danego miesiąca” albo „ulubieńcy danego miesiąca”. To znaczy, że co miesiąc mają nowe rzeczy do pokazania. CO MIESIĄC. Moim zdaniem ten „trend” urósł do przytłaczających wręcz rozmiarów. Czas na spowiedź blogerki kosmetycznej…
Gdzie sens, gdzie logika?
Bloga kosmetycznego prowadzę od 2010 roku. To już jest kawałek czasu. Tzw. „haule” pojawiały się od kiedy pamiętam. Zastanawia mnie sens takich tematów, bo czego można się dowiedzieć z tego typu wpisów/filmików, poza tym, że dany produkt istnieje? (i można go kupić). Wiem, że część blogerów/vlogerów również dostrzegła ten absurd, bo pojawił się po jakimś czasie trend na „pierwsze wrażenia”. I to akurat ma już jakiś większy sens, bo poza tym, że dany produkt istnieje – można poznać jakieś wstępne informacje na jego temat. Mimo tego, wszelkiego rodzaju „haule” mają się świetnie, na blogach i youtube jest tego zatrzęsienie. Z jakichś powodów ludzie lubią ten temat, są to bardzo klikalne linki.
„Kto jest bez winy niech pierwszy rzuci kamień…”
W takim razie czy ja jestem taka święta? Absolutnie nie… Zdarzyło mi się w przeszłości pisać podobne wypociny. Ooooj zdarzyło. Przeszłam przez etap kupowania wszystkiego co mi tylko wpadło w ręce z marek niskopółkowych „bo tylko 5zł” i „takiego jeszcze nie mam”. Tu w drogerii, tu online. Ziarnko do ziarnka i zbierały się ogromne ilości. Pierwsze opamiętanie przyszło, kiedy zaczęłam wydawać na prawo i lewo całe torby prawie nietkniętych kosmetyków. Właśnie tych cieni za 5zł albo dwudziestego niebieskiego lakieru do paznokci, bo wydawało mi się, że TAKIEGO jeszcze nie mam… Na szczęście potrafię przyznać się do błędu i wyciągnąć wnioski.
Nie muszę mieć każdego odcienia na świecie.
A to, że coś kosztuje 5zł nie jest wystarczającym powodem do kupna. Wiem, że to jeszcze nie są wnioski wysokich lotów, ale w tamtym czasie dobre było i to. Postanowiłam kupować mniej kosmetyków a lepszej jakości. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić 😉 Jednak jakoś mi się udało. Z czasem całkiem odpuściłam kosmetyki „bo tanie” na rzecz wyszukiwania perełek wśród tych ze średnich i wyższych półek. (Czy droższe znaczy lepsze zostawię na inny wpis).
To jednak był tylko złudny progres, bo nadal kupowałam dużo. Za dużo. Prowadzenie bloga nie pomaga, zawsze jest dodatkowa wymówka: „napiszę o tym na blogu!”.
Pułapka bloga/kanału kosmetycznego
Nie zliczę ilu osób ta klątwa dotknęła. I o ile w przypadku osób, które przekuły blogowanie/vlogowanie w swoją pracę i główne źródło dochodu można to wliczyć w koszty, o tyle w przypadku większości blogów/kanalów – raczej nie…
Z jednej strony wiadomo, że na swoje hobby wydaje się pieniądze nie oczekując ich zwrotu. Nie polemizuję z tym, wręcz uważam to za oczywistość. Jest jednak różnica między hobby jakim są kosmetyki a chorobliwym zbieractwem wszystkiego co tylko pojawia się na rynku i nieograniczonym kupowaniem. Piszę ten post opierając się na doświadczeniach ze światka kosmetycznego, bo ten znam najlepiej. Domyślam się, że w innych dziedzinach może być podobnie.
Moda na minimalizm
Jestem przekonana, że tak ochoczo przyjęty w ostatnich czasach minimalizm jest bezpośrednią odpowiedzią na takie właśnie problemy. Wiele osób świadomie lub podświadomie była już zmęczona gonitwą za tym, żeby mieć jak najwięcej. Bo wyszła nowa paleta cieni, są takie piękne, MUSZĘ JE MIEĆ!
Sama nigdy nie nazwę siebie minimalistką. Nie lubię skrajności i nie widzę siebie dążącej do zmniejszenia ilości posiadanych rzeczy – w tym przypadku kosmetyków – do absolutnego minimum. W końcu lubię otaczać się rzeczami, które lubię i które sprawiają mi przyjemność. Chętnie jednak czerpię z idei minimalizmu to, co pomaga mi w utrzymywaniu równowagi.
Druga fala opamiętania
Naszło mnie z czasem olśnienie, że nie muszę kupować. NIE MUSZĘ KUPOWAĆ. Po prostu. Co z tego, że kolejna firma wypuściła piękne rozświetlacze? Wiesz ile czasu zużywa się rozświetlacz? To, że są piękne i nowe nie znaczy, że muszę je mieć. Mogę, jeśli faktycznie ich potrzebuję, albo okażą się ideałem – to kupię je, dlaczego nie? Jednak nie MUSZĘ ich kupować tylko dlatego, że są nowe i mają przepiękne opakowania.
W moim przypadku aspekt finansowy – choć też ważny – nie był kluczowy. Chociaż wolę nie liczyć ile pieniędzy poszło w las… Uderzyło mnie po raz kolejny to, ile kosmetyków oddaję. I to tych wychcianych, pięknych, bez których żyć nie mogłam. Cudnych nowych rozświetlaczy… Mimo tego, że jestem wizażystką nie byłam w stanie zużywać wszystkich tych moich „MUSZĘ JE MIEĆ” kosmetyków. I zgadzam się z tym, że kosmetyki kolorowe są po to, żeby ich używać a nie je zużywać, jednak wyrzucanie przeterminowanych róży w kremie, których użyłam całe dwa razy i miliona kredek we wszystkich kolorach świata, które nigdy nawet temperówki nie widziały – boli.
Zdrowy rozsądek i równowaga
Po raz kolejny okazuje się, że warto znaleźć złoty środek. A przynajmniej dążyć ku niemu. Nie chodzi o to, żeby niczego nie kupować. Tylko, żeby robić to z głową. Metod na to jest co najmniej kilka, może uda mi się je opisać w kolejnym poście, bo ten jest już i tak dość przydługi. Wiem z własnego doświadczenia, że łatwo dać się porwać. No bo jak ogląda się te wszystkie cudowności w internecie to się je wszystkie chce. A jeszcze jak się je kupi i wrzuci do internetu to inni ludzie oglądają, przyklaskują, chwalą i się zachwycają. I tak właśnie to się wszystko nakręca, a firmy kosmetyczne tylko się cieszą z często zupełnie darmowej reklamy.
Chwila!
Nie daj sobie wmówić, że MUSISZ coś mieć. Albo, że tusz X extreme odmieni Twoje rzęsy nie do poznania, w przeciwieństwie do tego samego tuszu tylko z poprzedniej kampanii reklamowej, w której nazywał się X mega black…
Znasz już moje zdanie. Ciekawa jestem jakie jest Twoje?
0 komentarzy