O przesławnych balsamach „jajkach” firmy EOS słyszałam od lat. Głównie na YT, głównie na amerykańskim, ale z czasem również na „rodzimym”. W końcu nadarzyła mi się okazja, żeby je kupić…
w Hong Kongu 😛 Tak, musiałam pojechać na drugi koniec świata, żeby się zdecydować na małe niebieskie jajko, hehe. Wcześniej, z ekranu monitora nie kusiło mnie nigdy na tyle, żeby zdecydować się na zakup online. Ale face to face – przyznaję, że dałam się zauroczyć! Mój EOS pochodzi z sieci sklepów SASA i jest o zapachu blueberry acai.
Jajko zapakowane jest tylko w folię termokurczliwą, na której są wszystkie informacje razem z nazwą wybranego zapachu oraz składem. Niestety już dawno nie mam tej folii. W każdym razie jak wygląda balsam każdy widzi. Plastiko-guma, z której zrobione jest opakowanie wygodnie się trzyma i otwiera, nic się nie wyślizguje. Zamyka się na „click” więc też nic nie powinno się samo odkręcić.
Forma balsamu jest dość śmieszna, bo służy do nakładania balsamu jednocześnie na górną i dolną wargę! Oczywiście nie ma przymusu, i można nakładać go tradycyjnie, ale prawdę mówiąc takie nakładanie jednoczesne na zamknięte usta jest wygodniejsze i szybsze. Zapach, który wybrałam jest obłędny! Słodki zapach i – uwaga – SMAK! czarnych owoców leśnych. Pycha!
Oczywiście balsam nie nadaje ustom żadnego koloru tylko lekki dość satynowy błysk. Przyjemnie nawilża i zmiękcza usta. Nie jest to może takie działanie jak Carmex czy Reve de Miel, ale stosowałam go nad morzem w upał, nadmorski silny wiatr oraz szybkie zmiany pogody i sprawdził się bardzo dobrze. Nie miałam żadnego problemu z suchą skórą ust. Podoba mi się to, że nie czuć po nim żadnego mrowienia, pieczenia ani chłodzenia, a warstwa, którą nakładamy jest cienka i nieklejąca się. Nie jest to na pewno must have, ale fajna rzecz do wypróbowania 😉
0 komentarzy